Mugole uważali, że nic nadzwyczajnego nie dzieje się w Llanberis. Dni były obfite w gęsty deszcz, któremu okolica zawdzięczała zachwycająco zieloną florę. Nocą wilgoć z jeziora przynosiła z sobą woń ryb, mułu i przeszywającego północnego powietrza, która osiadała na murach domków. Wiatr targał wyką piętrzącą się przy płotach, a dziki tymianek wabił ślimaki leniwie kołyszące się na wątłych gałązkach. Z pobliskich lasów wokół Snowdonu dochodziły piski dzikich zwierząt i ujadanie okolicznych psów spuszczonych z łańcuchów. Mugole nie mieli więc powodu, by przypuszczać, że w niewielkim domku w samym sercu hrabstwa Gwynedd mieszka młody czarodziej.
W słabym świetle nocnej lampki widać było jego zamyślone czoło i bystre oczy, krążące między rzeczami przekładanymi w rękach. Z uporem wpatrywał się w powtarzające się tytuły książek i porównywał je z listą podręczników. W końcu, upewniwszy się, że wszystko w odrapanym kufrze jest na swoim miejscu, wstał z klęczek z zamiarem położenia się do łóżka. Ot, najzwyczajniejsze w świecie przygotowania do kolejnego roku szkolnego, ktoś mógłby stwierdzić, jest jak każdy inny nastolatek w jego wieku. I chociaż w większości przypadków dzieciaki z Llanberis żyły beztrosko w swoim nudnym miasteczku, w którym nic nigdy się nie działo, Remus Lupin nie należał do tego grona. Jego rodzina skrywała sekret, o którym nie śniło się nawet wioskowym starcom.
Znienacka bardzo blisko domku rozległo się pohukiwanie, które zwróciło uwagę Remusa. Z pewną dozą niepewności zbliżył się do uchylonego okna i przyłożył dłoń do brwi, starając się dojrzeć coś zza szyby, odbijającej światło lampy.W końcu stracił cierpliwość, zaklął dziecinnie, jakby w obawie, że dawno śpiący rodzice usłyszą go zza ściany, i otworzył z rozmachem jedną z okiennic.
Sowa siedziała na samym czubku morwy. Kiedy go usłyszała, odwróciła główkę i wpatrzyła w niego ogromne, złote oczy. Remus znieruchomiał. Przez chwilę on i sowa mierzyli się spojrzeniami, a świat wokół nich jakby zamarł. Ucichły fale, wiatr i psy. Zrobiło się tak głucho, że kiedy ptak wydał z siebie kolejny odgłos, Remus podskoczył mimowolnie i złapał się za pierś, mnąc sweter między palcami.
— Głupi ptak… — szepnął do siebie.
Sowa jak na zawołanie poderwała się do lotu. Remus dopiero wtedy uświadomił sobie, że jej srebrzyste pióra niemal świecą w blasku księżyca. Skąd wzięła się tu sowa śnieżna?, pomyślał, obserwując, jak ptak zatacza zgrabnie koło wokół morwy i niespodziewanie zaczyna kierować się w stronę otwartego okna; w stronę Remusa.
Chłopak schylił się, myśląc że sowa wleci do pokoju, jednak kiedy po kilku sekundach pohukiwanie stało się bardziej odległe, odważył się podążyć wzrokiem za odgłosami. Białe pióra lśniły jak brokat, kiedy ptak siadał na karłowatym drzewie stojącym na skalistym brzegu jeziora. Mimo dużej odległości i ciemności na zewnątrz Remus mógłby przysiąc, że sowa znowu wbiła w niego ciekawskie spojrzenie. Przez chwilę pomyślał nawet, że może chce, żeby Remus za nią poszedł, ale nim zdążył się nad tym zastanowić, znowu stało się coś niespodziewanego. Drzewo poruszyło się, a obok żółtych sowich oczu pojawiła się para drugich, ludzkich. Mężczyzna stojący na brzegu również się mu przyglądał. Jego twarz wydała się Remusowi znajoma, mimo że nie mógł sobie przypomnieć skąd.
Przez chwilę znowu nic, głucha cisza, która dudniła nieznośnie w uszach. Mężczyzna delikatnie pogładził skrzydło sowy na swoim ramieniu, następnie zarzucił kaptur ciemnej peleryny na głowę i zrobił krok w tył, zbaczając z brzegu i wpadając do wody. Remus otworzył usta i w przestrachu sięgnął dłonią w jego stronę, jakby mógł złapać nieznajomego. W jego głowie zaszumiało słowo, wypowiedziane niskim szeptem jakby wprost do jego ucha.
Lupin.
Remus zerwał się z materaca i przycisnął koc do piersi, czując łomocące w niej głośno serce. W jego głowie rozlegał się przeciągły, rosnący na sile świst. Dopiero po kilku głębokich oddechach zdał sobie sprawę, że to tylko pisk czajnika. Opadł z powrotem na posłanie i starł pot z szyi. To tylko sen, uświadomił sobie. Nie pierwszy i nie ostatni taki zresztą. Miewał podobne mary, które wydawały się tak realne, jakby mógł ich dotknąć.
— Już nie śpisz? — W progu pokoju stanęła kobieta o płowych włosach, sarnich brązowych oczach i na ogół bladej, ale teraz zarumienionej twarzy.
— Miałem dziwny sen — odparł Remus i powoli usiadł na łóżku, spuszczając nogi z materaca. Matka podeszła do niego i ze zmartwieniem odgarnęła skręcone włosy z jego czoła. — Ale nic mi nie jest. Obiecuję.
Hope skinęła głową powoli i złożyła krótki pocałunek pomiędzy złocistymi lokami syna.
— Weź prysznic, śniadanie jest już prawie gotowe.
Remus mruknął tylko w odpowiedzi, chcąc jak najszybciej zmyć resztki przykrego snu z powiek zimną wodą. Kiedy po posiłku i czułym pożegnaniu z matką stał w kominku, trzymając w ręce walizkę, już nie pamiętał o koszmarze. Na peron dotarł wraz z ojcem za dwadzieścia jedenasta. Stację wypełniał gwar podekscytowanych głosów.
— Pisz do nas, zwłaszcza do mamy. — Lyall Lupin lekko ścisnął ramię syna i odpowiedział na jego spojrzenie nienachalnym i subtelnym grymasem połowy twarzy, czyli swoim typowym uśmiechem. Remus przez chwilę trzymał mocno dłoń ojca.
— Na pewno odezwę się po pełni. Śniło mi się, że czegoś zapomniałem.
— W razie czego doślemy ci zgubę — zapewnił go ojciec. — Widzę twojego kolegę. Mam wrażenie, że z każdym rokiem rośnie coraz szybciej.
Remus podążył za wzrokiem Lyalla. W tłumie, przy wejściu do wagonu numer pięć, stał William. Remus, tak jak jego ojciec, poznałby go wszędzie z tą białą, niemal przezroczystą cerą i równie jasnymi długimi włosami. Gryfon był na piątym roku i rzeczywiście przez lato urósł jakoś wyjątkowo, bo Remus mógłby przysiąc, że na końcu poprzedniego trymestru czubkiem głowy mógł dotknąć jego nosa. Teraz różnica między nimi zwiększyła się dodatkowo, a przecież Remus także musiał chociaż trochę podskoczyć przez ostatnie trzy miesiące.
William odgarnął włosy z ramienia na plecy zniecierpliwionym ruchem i schylił się po walizkę, odsłaniając drobnego blondyna w szkolnym mundurku, który trzymał w rękach doniczkową roślinę, na pierwszy rzut oka przypominającą mugolską orchideę przez kiwającą się, pojedynczą, fioletowo-żółtą główkę. Chłopak rozglądał się i z przejęciem tłumaczył coś Williamowi.
— W takim razie pójdę już. Powodzenia w pracy, tato. — Remus uścisnął ojca krótko i przejął walizkę z jego rąk.
— To tobie życzę powodzenia. Baw się dobrze i do zobaczenia na święta.
Lyall jeszcze przez chwilę śledził wzrokiem, jak jego syn oddala się, po czym zniknął w ukrytym przejściu. Remus z rozmachem ustawił walizkę przy kolegach.
— Cześć — zwrócił ich uwagę, po czym uniósł brew z niedowierzaniem. — Czy to odznaka prefekta?
William uśmiechnął się szeroko, jednocześnie mrużąc chytrze żółte jak dojrzała cytryna oczy.
— Gdybyś nie zobaczył, to byś nie uwierzył?
— Rzeczywiście wygląda mi to na podstęp. Hej, Peter, Pru chyba się cieszy z powrotu do szkoły. — Remus uśmiechnął się, gładząc ostrożnie palcem podany przez roślinkę okrągły liść.
— Bardzo za wami tęskniła. Przez ostatnie dwa tygodnie cały czas wystawiała korzenie z donicy, martwiłem się. — Peter przycisnął doniczkę do piersi i westchnął, zaglądając z troską w orchidzią twarz.
— Wiecie, gdzie podziewa się James? — William rozejrzał się wokół, zamyślony. — Miał tu być pięć minut temu.
— Jamie i punktualność? — spytał pretensjonalny głos.
Obok chłopaków stanęły dwie dziewczyny. Pierwsza — wysoka, blada, z umięśnionymi ramionami wyćwiczonymi latami gry w Quidditcha. Blond włosy spięła w niesforny, gruby kucyk, a jej dobór żółtego podkoszulka na ramiączka wydał się Remusowi lekko nietrafiony. Wcale nie jest aż tak ciepło, pomyślał. Marchewkowe włosy drugiej splecione były w warkocz opadający na chude ramię. Zielone oczy wyglądały spod różowych powiek i śmiały się do Remusa. Podobnie jak Peter, miała na sobie mundurek szkolny, chociaż bardziej dokładnie wyprasowany i ułożony przy kołnierzyku.
— Słuszna uwaga. — Lily objęła ramieniem szyję Remusa i uśmiechnęła się do niego wesoło. — A Marlene?
— Już jest — w głosie Dorcas dało się usłyszeć ekscytację, kiedy machała do śniadej, co najmniej o głowę od niej niższej koleżanki o czarnych, splątanych włosach, siłującej się ze swoją walizką.
— I Potter też. — Lily przewróciła oczami i wskoczyła na pierwszy stopień wagonu. — Pomożesz mi, William?
— Oczywiście, Lils. — William podał koleżance walizkę i idąc za jej przykładem, zaczął pakować do środka resztę bagaży przyjaciół.
Remus spojrzał w stronę Dorcas, która bez żadnego wysiłku niosła walizkę Marlene, paplając do niej z przejęciem. Za nimi, przy wejściu na peron wraz z rodzicami stał ostatni ich kolega — James. Ojciec Jamesa jak zawsze wywołał w Remusie lekkie rozbawienie. Tym razem włosy pana Pottera miały kolor dojrzałego ogórka, a wąs przypominał swoim odcieniem włosy Lily. Mężczyzna z zapałem ściskał wyrywającego się z jego ramion chłopaka, podczas kiedy jego żona, pani Potter, całowała wykrzywioną niezadowoleniem twarz syna. Remus nie zdołał powstrzymać chichotu, kiedy kolega stanął obok niego, wciąż wpatrzony przed siebie spode łba.
— Ani słowa, Remus.
— Nie pora na groźby — zaśmiał się William i zachęcił Jamesa do podania mu bagażu. — Chodźcie, mamy już przedział.
Remus obejrzał się na wciąż wypełniony po brzegi peron. Nim wsiadł do pociągu, pozdrowił jeszcze gestem rozentuzjazmowanych rodziców Jamesa.
Przyjaciele szarpali się z bagażami jeszcze przez kilka pierwszych minut podróży. Peter zaczynał krzyczeć wniebogłosy za każdym razem, gdy czyjś łokieć znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie Prudence, buzia Dorcas nie zamykała się na temat mistrzostw Quidditcha, na które pojechała w wakacje z rodziną, a James nie przestawał narzekać na nowe wynalazki ojca. Remus z nieukrywaną przyjemnością wsłuchiwał się w tę kakofonię. Czuł, że ten rok będzie jeszcze lepszy niż dwa poprzednie.
— Sev nie chciał z nami usiąść? — zagaiła nagle Marlene. Lily wydęła dolną wargę i zajęła swoje miejsce z rozmachem, splatając ramiona.
— Nie, nie chciał.
— Severus kazał jej spadać, bo był ze swoimi starszymi kolegami. — Dorcas przewróciła oczami i usiadła obok Marlene, opierając dłonie na jej kolanie i kontynuując historię o niepoprawnie postawionych namiotach podczas mistrzostw.
— Ja w szoku. — James odchrząknął od razu, widząc mordercze spojrzenie Lily.
— To nie jest śmieszne. Wakacje praktycznie spędziliśmy razem, oprócz tych dwóch tygodni, kiedy byłam u ciotki we Włoszech, a dzisiaj spojrzał na mnie, jakbyśmy się nie znali.
— Chłopcy. — William przewrócił teatralnie oczami, ale zanim zdążył coś jeszcze dodać, drzwi przedziału rozsunęły się i stanął w nich krępy chłopak z piegowatymi policzkami i krótko przyciętymi mahoniowymi włosami. Jego wzrok padł od razu na Remusa. Brązowe oczy wwierciły się w niego z taką intensywnością, że chłopakowi na chwilę odebrało mowę.
— Dobrze cię widzieć, Remus.
— Cześć, Patrick, jak minęły ci wakacje? — wybełkotał Remus, zdobywając się na uśmiech.
— W porządku, w porządku. Pogadamy w Hogwarcie, nie? — Dopiero gdy Remus przytaknął, Patrick rozejrzał się po reszcie twarzy. — Hej!
I ot tak, już go nie było. Z przyzwoitości zgromadzeni poczekali, aż drzwi za Patrickiem zamkną się, zanim parsknęli szczerym śmiechem. Remus westchnął i przymknął oczy, opierając głowę o zagłówek za sobą. Niechętnie przełknął swoje skrępowanie. Nie rozumiał, czemu ze wszystkich osób w szkole Patrick Brown chciał koniecznie przyjaźnić się właśnie z nim.
— Od roku jesteśmy razem w drużynie, a on wita się najpierw z tobą? — James brzmiał na do granic oburzonego.
— Nie jestem pewna, czy nawet kojarzy moje imię — poskarżyła się Dorcas.
— Moje kojarzy, jak widzicie. Może rzuciłem jakiś urok, nie wiem, musiał sam mi się wymsknąć. — Remus odchrząknął i uśmiechnął się do roześmianych kolegów. Łaskawie zrezygnowali z ciągnięcia tematu, na co Remus już nie mógł narzekać. W ciszy przysłuchiwał się rozmowie o wakacjach i z przykrością przyjął wiadomość, którą podzielił się z nimi William.
— Hasam wyjechał do rodziny w Nowej Zelandii. Tam jest spokojniej.
Przyjaciele zamilkli na chwilę — każde z nich pochłonięte własnymi czarnymi myślami.
— Czyli… to znaczy, że łóżko pod oknem jest wolne. — James spróbował zmienić nastrój, nerwowo poprawiając okulary na nosie.
— Nie wydaje mi się — podjął temat William, wzdychając jakby z ulgą. — Jak moi koledzy wyjechali, przypadliście mi wy.
— I jest tak strasznie? — Remus uniósł brew i uśmiechnął się półgębkiem na widok skorych do przekomarzania iskierek w żółtych oczach kolegi.
— Tego nie powiedziałem. Tak zaczęła się moja wielka przygoda.
Sytuacja została opanowana; nawet Dorcas uśmiechnęła się lekko na wzmiankę o pierwszych wspólnych harcach Huncwotów, o których z lubością opowiadali. Ostatecznie temat rozmowy znowu zszedł na bardziej przyjemne tematy i William podzielił się kolejną plotką z przedziału prefektów. Tym razem dotyczyła ona nowej nauczycielki od obrony przed czarną magią.
— Podobno czarownica z Ministerstwa. Tak mówił mi ojciec. — Dorcas skinęła głową.
— Ja słyszałem, że nikt i tak nie jest profesorem OPCM dłużej niż przez rok. — William wzruszył ramionami. — Stanowisko zostało przeklęte.
— Sam jesteś przeklęty, Wills. — Dorcas wystawiła język, patrząc na kolegę z politowaniem. Ten tylko zachichotał nisko i wzruszył ramionami.
— Szkoda. Całkiem lubiłam profesora Har… — Lily przerwała w pół słowa, bo drzwi przedziału znowu się rozsunęły.
Powietrze zapachniało dymem papierosowym i czymś, co Remus dobrze znał, ale nie mógł uchwycić. Do przedziału wparował chłopak wzrostu Williama, ale szerszy w barkach, bardziej postury Jamesa czy Dorcas. Szybkim susem dopadł do okna i wyrzucił przez nie niedopalonego papierosa, by w końcu opaść na siedzenie po prawo od Remusa i zamknąć drzwi obcasem skórzanego buta. Intruz odgarnął czarne włosy ze śniadej twarzy i uśmiechnął się, rozglądając po towarzystwie. Wszyscy zamilkli kompletnie ze zdziwienia. Remus poczuł, jak coś w nim zgrzyta na widok szarych oczu i idealnych ust w kształcie łuku kupidyna. W jego głowie zdziwienie mieszało się z zawstydzeniem. Nie był do końca pewien, skąd wzięła się ta druga emocja, ale nie zdążył się nad nią zastanowić.
— Cześć, jestem Syriusz.
Niski głos nieznajomego zawibrował w uszach Remusa, jakby zwielokrotniony, i uformował dławiącą gulę w jego gardle. Coś na kształt impulsu przebiegło przez całe jego ciało, kiedy wreszcie połączył zapach z lawendowymi grządkami w ogródku za domem.
— Pomyślałem, że nikt tu nie siedzi? — Syriusz wskazał na siedzenie między swoimi nogami. Kiedy jego kolano dotknęło Remusa, nieznajomy spojrzał wprost na niego i uśmiechnął się lewym kącikiem ust. Remusowi zakołowało się w głowie.
— Miło cię poznać. — William jako pierwszy przerwał milczenie, wyraźnie zaintrygowany. — Jesteś nowy?
— Aż tak widać? — Syriusz poprawił kołnierzyk u szkolnego mundurka, uwalniając Remusa spod uroku swojego spojrzenia.
— Nie masz przydzielonego domu — zauważyła Marlene, zezując na miejsce, w którym zamiast oznaczenia jednego z czterech domów widniało godło Hogwartu.
— Jestem Syriusz Black i zaczynam od trzeciego roku — zaczął wyjaśniać. — Ale to wszystko jest dość skomplikowane. — Rozejrzał się w roztargnieniu i po namyśle, otworzył na chwilę drzwi i wciągnął swoją walizkę do przedziału. — Wszyscy jesteście z Gryffindoru, tak?
Remus przyglądał się, jak zupełnie bez wysiłku Syriusz umieszcza kufer na półce nad jego głową. Twardy akcent chłopaka sprawiał, że krew głośniej szumiała mu w uszach. Ledwo zarejestrował, że jego przyjaciele zaczęli po kolei się przedstawiać, ale w porę zauważył, kiedy nadeszła jego pora.
— Remus Lupin, też na trzecim roku — wydukał. Słysząc swój lekko zachrypnięty głos, przywołał się do porządku. W jego głowie zakiełkowała ciekawość.
— A co to za piękność? — Syriusz uniósł brwi i podniósł się, pochylając nad nim znienacka. Do nozdrzy Remusa wdarł się intensywny zapach lawendy, o dziwo znacznie silniejszy niż zapach tytoniu. W reakcji na pytanie, Peter uśmiechnął się z ekscytacją.
— To Prudence. Przywitaj się, Pru.
Roślinka przechyliła się ku swojemu właścicielowi i odwróciła orchidzią głowę w stronę nieznajomego z nutką niepewności.
— Miło mi cię poznać, Prudence. Jeszcze nigdy nie widziałem kogoś takiego, jak ty.
Prudence pochyliła głowę, oglądając swoje liście z zainteresowaniem, a następnie dystyngowanie wyciągnęła gałąź w kierunku Syriusza. Remus poczuł kolejne ukłucie wewnątrz, a błogie ciepło rozlało się w jego piersi.
— Fascynujące. — Syriusz zamrugał kilkakrotnie, przyjmując uścisk rośliny. W końcu skinął głową z uznaniem w kierunku Petera, który spłonął rumieńcem i z dumą ścisnął doniczkę mocniej w dłoniach. — Więc… William, James, Marlene, Dorcas, Lily, Peter, Prudence i — Syriusz zrobił krótką pauzę, jakby się nad czymś zastanawiał, i Remus wstrzymał oddech — Remus.
Odchodzę od zmysłów, doszedł do wniosku właściciel tego imienia, które — mógłby przysiąc — zostało wymówione z niezwykłymi pieczołowitością i zainteresowaniem. Poczuł potrzebę spuszczenia wzroku, ale ten nie chciał odkleić się od niewielkiego znamienia na ustach Syriusza, w miejscu gdzie dolna warga łączyła się z górną w lekkim uśmieszku.
— Black, mówisz? — William podrapał się po podbródku. — Czystokrwiści.
— Jak Reaganowie, o ile mnie pamięć nie myli — odgryzł się od razu Syriusz, uśmiechnięty od ucha do ucha. — I Potterowie.
William uniósł brew.
— Touché.
— To buty na motocykl? — James wskazał na stopy Syriusza, a ten pozwolił sobie na krótki chichot.
— Tak, ale mam piętnaście lat, nie mogę jeszcze jeździć.
— To… takie fajne. — James uniósł brwi, wywołując kolejną salwę śmiechu Syriusza. Bogaty, lekko zachrypnięty, niski śmiech, na którego dźwięk Remus aż się uśmiechnął.
— Czarodziej czystej krwi na mugolskim motocyklu? — spytał, czując w sobie nagle odwagę. Syriusz przygryzł policzek od środka, z zastanowieniem przechylając głowę najpierw do prawego, a później lewego ramienia.
— Można by go zawsze jakoś magicznie podrasować.
Remusowi ciężko było kątem oka nie zauważyć entuzjazmu wykwitającego na twarzach huncwotów. Ciekawe, pomyślał, wymieniając się z Syriuszem uśmiechami. Nie pozostało mu nic innego, jak wsłuchiwać się w zaczepki chłopaków i pytania dziewcząt. Zauważył, że jedynie Lily siedzi bez słowa, wpatrzona w swoje piegowate dłonie z zamyśleniem.
— Wcześniej uczyłem się w Durmstrangu, ale… zrobiłem sobie przerwę, tak to nazwijmy. Więc trzeci roku, nadchodzę — tłumaczył wszystkim Syriusz, uśmiechając się czarująco. Remus nie mógł napatrzeć się na mimikę chłopaka, a jego serce biło mocniej za każdym razem, gdy Syriusz rolował twarde „r” i przeciągał wywinięte „ji”.
W tym morzu opowieści o szkole, nauczycielach, wakacjach i mugolskich motocyklach, wreszcie dotarli na stację w Hogsmeade. Remus obserwował z ciekawością, jak Syriusz wyskakuje na peron, przeciąga się i zaczyna wyrywać, by pomóc dziewczętom zejść po wąskich schodkach pociągu. Kiedy nadeszła jego pora, by zeskoczyć na peron, zdziwił się, widząc wyciągniętą w swoim kierunku dłoń. Uniósł wzrok na zakłopotaną twarz Syriusza.
— Hej, to tak tylko z rozpędu. — Syriusz uśmiechnął się rozbrajająco i niezrażony, chwycił rękę Remusa. Remus zauważył, że wnętrze dłoni Syriusza jest szorstkie i poznaczone wzgórkami, po których z ciekawością przejechał palcami. Syriusz bez wątpienia pachniał lawendą. Nie tapicerka w pociągu, nie proszek, w którym wyprane było jego ubranie. On cały był jakby ulepiony z lawendy. Stojąc już na ziemi, Remus uśmiechnął się do Syriusza z wdzięcznością. Drugi chłopak nerwowo błądził wzrokiem po okolicy, drapiąc się w tył głowy.
— W tę stronę — zwrócił Syriuszowi uwagę Remus, kiedy ten zaczął zmierzać w kierunku tłumku pierwszorocznych, ale Black pokręcił głową przepraszająco.
— Ja jadę ze smrodami. Ale spotkamy się przy stole Gryffindoru. Tak?
Remus nie wiedział, czy wyobraził sobie to tylko, czy wyiskał z tonu Syriusza nutę nadziei. Skinął tylko głową, chcąc dodać nowemu koledze otuchy. Kiedy Syriusz zniknął w ciemnościach, Remus odczuł jego dotkliwy brak. Zmarszczył brwi. Brak czego?
— Idziesz, Lu? — William stanął tuż obok. Kiedy Remus uniósł na niego wzrok, zauważył chytry uśmiech przyjaciela i złośliwe iskierki w jego spojrzeniu.
— Czego?
— Nic, nic, przecież nic nie mówię. — William przymknął oczy i, otaczając młodszego kolegę ramieniem, pociągnął go w stronę powozów, skąd dobiegał zmartwiony głos Marlene.
— Do reszty zwariowałaś.
— Słowo wam daję. James, chociaż ty musisz mi uwierzyć. To są… stwory. Konio-stwory ciągną powozy! — Dorcas wpatrywała się niepewnie w ciemność, jakby badając coś wzrokiem.
— Ja i Prudence ci wierzymy — zarzekał się Peter, ale kiedy koleżanka starała się nakierować jego wzrok na zwierzę, które rzekomo naprawdę tam było, Peter uśmiechał się tylko wesoło i jej przytakiwał. Chwilę marudzili na miejscu, zafascynowani nowym odkryciem Dorcas, co do którego większość z nich miała wątpliwości. W końcu dziewczyna była obdarzona równie dowcipnym usposobieniem, co każdy z Huncwotów. Nie można było wierzyć jej tylko na słowo.
— Syriusz… wydaje się bardzo fajny, nie?
Remus zwrócił wzrok na Lily, która wraz z nim obserwowała całe zajście z ubocza. Dziewczyna z wypisaną na twarzy determinacją odgarnęła za ucho luźne kosmyki, które wysunęły się jej z warkocza, i wbiła w niego wzrok. Po chwili wahania, Remus skinął głową.
— Takie sprawia wrażenie — zgodził się.
Odpowiedź zamiast rozluźnić, dodatkowo zafrapowała Lily. Remus nie wiedział, czy powinien o to zapytać, więc jedynie odwrócił wzrok w kierunku reszty przyjaciół, również zamyślony.
Jadąc w powozie z chłopakami, zastanawiał się, czy będzie jeszcze miał okazję porozmawiać z Syriuszem. Brzmiało to dość prawdopodobnie. Nie wiedział dlaczego, ale wydawało mu się, że Syriusz złożył mu obietnicę i że trafi do Gryffindoru.
No comments:
Post a Comment